W rządowym zespole powstaje całkowicie nowy model wspierania energetyki odnawialnej. Ma być jeszcze taniej, niż planowano. Co szykuje rząd i jak oceniają to eksperci?
Wszystko wskazuje na to, że efekt dwóch lat pracy urzędników Ministerstwa Gospodarki trafi w sporej części kosza, bo otoczenie premiera chce całkowicie nowego modelu wsparcia dla elektrowni wykorzystujących energię odnawialną.
Projekt ustawy o odnawialnych źródłach energii, który miał obniżyć koszty funkcjonowania systemu wsparcia, po pracochłonnych konsultacjach społecznych, został ukończony i czekał tylko na akceptację innych ministerstw. Zaraz po tym miał trafić do parlamentu. Rozwiązania stały się jednak kością niezgody w rządzie. Wreszcie premier zdecydował, że system ma być zbudowany od nowa tak, aby był jeszcze tańszy.
– Operacyjnie kontrolę nad energetyką prowadzi Ministerstwo Gospodarki, ale tak naprawdę od 2008 roku przesuwa się ona w stronę KPRM. Teraz prawdziwy ośrodek władzy jest u premiera. To normalne ograniczone zaufanie do mniejszościowego koalicjanta – mówi nam jeden z kluczowych polityków PO. Premier rzeczywiście postawił na swoim (i ministra finansów) – system ma być zupełnie nowy.
Rozgrywki rządowe
Od kilku lat wiadomo, że obecny system wsparcia odnawialnych źródeł energii (OZE) został źle zaprojektowany. Kosztował nas do tej pory więcej, niż to było konieczne, aby uzyskać dzisiejszy efekt, a w dodatku doprowadził do nadpodaży ekologicznej energii. Przez to cena zielonych certyfikatów, czyli dowodu pochodzenia prądu ze źródła odnawialnego (np. elektrowni wiatrowej albo na biomasę) spadła tak nisko, że wielu inwestorom nie pozwala na bieżące funkcjonowanie, nie mówiąc już o pokryciu kredytów i zarobku.
Ministerstwo Gospodarki postanowiło zmienić ten system. Zaproponowało dywersyfikację poziomu wsparcia uzależnioną od wielkości instalacji (duże elektrownie z powodu efektu skali są tańsze) oraz technologii (najtańsze współspalanie biomasy z węglem potrzebuje kilka razy niższej pomocy niż biogazownie lub farmy wiatrowe na Bałtyku). Całość miała przynieść odbiorcom energii ok. 1 mld zł oszczędności rocznie. Resort zaproponował ponadto wyższe wsparcie gwarantowanymi cenami zakupu energii produkowanej w najmniejszych instalacjach, np. panelach fotowoltaicznych na dachu domu lub małym wiatraku postawionym obok firmy. Zdaniem części ekspertów takie rozproszone w całym kraju wytwarzanie prądu to przyszłość w którą warto inwestować.
Propozycjom sprzeciwiło się jednak ministerstwo skarbu, ponieważ na nowych zasadach najwięcej stracić miały państwowe firmy oraz Ministerstwo Finansów, które nieoczekiwanie stało się rzecznikiem przedsiębiorców. Powtarza, że nieważna jest liczba inwestycji w kraju, kluczowy jest każdy grosz mniej w cenie energii.
Argument resortu finansów wzmocniło mianowanie Jacka Rostowskiego wicepremierem, zaraz po przejęciu resortu gospodarki przez Janusza Piechocińskiego. Teraz są równorzędnymi partnerami w rządowych dyskusjach. W końcu argumenty Ministerstwa Finansów poparł także premier, poirytowany trwającymi sporami koterii biznesowo-politycznych. Sprawę nowego systemu wsparcia oddał do zbadania swojej kancelarii z przykazaniem, że system ma być najtańszy z możliwych. Zespół urzędników KPRM pod przewodnictwem wiceministra Adama Jasera i szefa rady gospodarczej przy premierze Jana Krzysztof Bieleckiego ustala szczegóły z urzędnikami resortów gospodarki i finansów.
Ostatnią propozycją, która ma największe szanse na realizację, jest rezygnacja z zielonych certyfikatów oraz gwarantowanych wysokich cen zakupu prądu z najmniejszych instalacji. Wsparcie dla tych pierwszych zastąpić może system zbliżony do rozwiązań stosowanych m.in. w Holandii. Tamtejsi inwestorzy stają do przetargów, w których wsparcie otrzymuje żądający jak najniższej pomocy. Dzięki temu z pieniędzy podatników (w Holandii dofinansowanie pokrywane jest bezpośrednio z budżetu państwa, a nie wliczane do ceny prądu) wędrują teoretycznie najmniejsze kwoty. Jednocześnie inwestorzy, którzy wygrają przetarg, mają z góry zagwarantowaną kwotę, jaką będą otrzymywać w okresie spłaty kredytu.
Zdaniem części inwestorów i izb gospodarczych system, pod warunkiem dobrego zaprojektowania, może się sprawdzić. – Moim zdaniem to najlepsze rozwiązanie, ale powinno było zostać przyjęte osiem lat temu, kiedy system wsparcia był wdrażany – mówi Grzegorz Górski, prezes francuskiego GDF Suez w Polsce. – Proponowany kontrakt różnicowy dałby gwarancję ceny, czyli stabilność, a w efekcie pozwolił na tańsze pozyskiwanie kredytów inwestycyjnych. Aukcje pozwoliłyby natomiast wycenić koszty technologii na rynku, a nie w gabinetach urzędników – argumentuje.
Górski dodaje przy tym, że prace nad całkowicie nowym systemem rodzą przynajmniej dwa problemy. Po pierwsze potrzebna jest jak najszybsza naprawa obecnego systemu, bo zarówno GDF, jak i mniejsi inwestorzy, tracą pieniądze, a nowy rozwiązania znacznie to opóźnią. Po drugie obawia się, czy zgromadzone w resorcie kompetencje są wystarczające do przeprowadzenia takiej zmiany.
Projektowany system ma też zdecydowanych krytyków. – Już w latach 2001-2002, gdy toczyły się prace nad pierwszym rządowym projektem ustawy o OZE, taki system był analizowany, ale doświadczenia innych krajów pokazały, że absolutnie się nie sprawdza – przekonuje Grzegorz Wiśniewski, prezes Instytutu Energetyki Odnawialnej. – Takie rozwiązanie na początku wieku wprowadzili u siebie Brytyjczycy. W ciągu prawie dziesięciu lat nie było jednak właściwie żadnych nowych mocy, a udział energii z OZE nie przekraczał 1 proc. System okazał się klapą, bo zamiast obniżać koszty inwestycyjne, znacznie je podnosił bo eliminował z rynku nowe technologie, nowe podmioty i ograniczał konkurencję. Teraz Brytyjczycy przeszli na taki system, jaki my do tej pory planowaliśmy.
Równie niejednoznaczna jest druga z propozycji (na razie mniej pewna) – rezygnacji z wyższych gwarantowanych taryf zakupu energii od małych producentów (z tzw. mikroinstalacji). Rząd rozważa ich zastąpienie ceną zakupu na stałym, ale niskim poziomie (ostatnio obniżył ją już o 20 proc.) połączoną z dopłatami do kupna urządzeń i preferencyjnymi kredytami. Model wsparcia inwestycyjnego sprawdził się do tej pory na rynku kolektorów słonecznych do podgrzewania wody. Z dotacji Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej na łączną kwotę 280 mln zł skorzystało do tej pory już 42 tys. osób.
– Dopłaty, o ile ich poziom będzie wystarczający, to lepsze rozwiązanie dla indywidualnych inwestorów. Łatwiej do ludzi trafia, że ktoś im zafunduje powiedzmy 45 proc. urządzenia, niż to, że przez 15 lat będą mogli sprzedawać do sieci nadwyżki prądu po gwarantowanej cenie – mówi prof. Krzysztof Żmijewski z Politechniki Warszawskiej.
Tutaj pojawia się jednak jeden problem – skąd wziąć pieniądze na dopłaty? Dotychczasowe środki NFOŚiGW, np. na kolektory słoneczne, pochodziły z tzw. opłat zastępczych uiszczanych zamiast zielonych certyfikatów (sprzedawcy mogli w ten sposób wykupić się spod obowiązku wykazywania się samymi certyfikatami). Jednak w ramach reformy obecnego systemu wsparcia planowane jest ograniczenie tej możliwości, a w nowym modelu w ogóle jej nie będzie. Fundusz straci wiec połowę przychodów, które trafiały dotychczas do energetyki. Pieniądze na pewno nie popłyną z budżetu, brakuje też innych chętnych. Chęci nie ma nawet w samym rządzie. – Skoro mi nikt nie dopłaca do zakupu lodówki, to dlaczego wszyscy mamy wspierać kogoś, kto instaluje sobie na dachu panel fotowoltaiczny? – argumentuje inny z ważnych polityków PO.
Czas ucieka
To tylko kilka z setek problemów, jakie staną przed urzędnikami przygotowującymi nowy model wsparcia „zielonej” energetyki. Skoro dotychczasową koncepcję wypracowywano przez dwa lata, ciężko się spodziewać, aby nowa zajęła wiele mniej. Projekt ustawy z takimi zmianami będzie musiał być ponownie konsultowany, modyfikowany, uzgadniany. Tymczasem inwestorzy są już coraz bardziej poirytowani. Część z Polski się już wycofała, kolejni stają przed widmem bankructwa. Wstrzymane inwestycje to nie tylko ich problem. Grozi nam brak energii w godzinach szczytu już za kilka lat. Gospodarce, która w tym roku ma zanotować najniższy wzrost PKB od 21 lat, brakuje inwestycji.