Trwa wyścig między między Komisją Europejską a rządami państw UE. Państwa, póki jeszcze mogą, próbują modelować swój rynek energii. Urzędnicy z Brukseli chcą żeby modele te mieściły się w wyznaczonych przez nich ramach. Najgorsze jednak jest to, że rządy państw muszą działać już dziś, a ucieranie unijnego prawa zajmie co najmniej dwa lata.
Eurokraci zajmujący się energetyką nie próżnowali w ciągu ostatniego miesiąca. Zdążyli m.in. 25 października wezwać Polskę do notyfikacji ustawy o OZE, w połowie listopada wszcząć dwa postępowania przeciwko Francji, jedno przeciw Węgrom, jak również przedstawić raport o stanie prac nad unią energetyczną.
W czwartek, 26 listopada, odbyła się też energetyczna Rada UE, czyli spotkanie unijnych ministrów ds energii. O tyle ciekawe, że po raz pierwszy uczestniczył w nim przedstawiciel nowego polskiego rządu. Był nim wiceminister skarbu Henryk Baranowski, co pokazuje, że nowy podział kompetencji pomiędzy resortami skarbu i energetyki jest na razie dość umowny.
Więcej o tym piszemy tutaj: Ministerstwo Energii jednak bez rewolucji
Na spotkaniu ministrowie omawiali m.in. kwestię nałożenia na każdy kraj obowiązku sporządzenia planu wdrażania unii energetycznej do 2017 r.
Jak już pisaliśmy, Komisja dąży do nowego modelu rynku energii w którym dominującą rolę będą odgrywały źródła odnawialne. Ale prace nad tym modelem potrwają jeszcze długo. Tymczasem rządy wielu krajów UE muszą zapewnić swoim obywatelom bezpieczeństwo energetyczne tu i teraz. W większości krajów UE elektrownie gazowe i węglowe są wypychane z rynku przez wiatr i fotowoltaikę, ale są one potrzebne gdy nie wieje i nie świeci. Stąd wiele państw UE próbuje zapewnić im rentowność poprzez tzw. mechanizmy mocowe, czyli dodatkowe płatności za moc dostępną w systemie, przerzucane później na klientów.
Bruksela uważa, że takie indywidualne podejście każdego kraju rozwali plany zbudowania europejskiego rynku energii. Podobnie zresztą jak indywidualne systemy wsparcia OZE, które też powinny być ujednolicone.
Na razie zgodę na swój plan wsparcia budowy elektrowni atomowej w Hinkley Point oparty na tzw, kontrakcie różnicowym dostali jedynie Brytyjczycy. Udzieliła jej jeszcze poprzednia Komisja Europejska.
Wszczęcie postępowanie wobec Francuzów, którzy wprowadzili system aukcji na moce szczytowe (podobny trochę do naszej zimnej rezerwy, która zacznie obowiązywać od 2016 r.) pokazuje, że Bruksela będzie jednak bardzo uważnie patrzeć państwom na ręce.
Z innej strony Bruksela dobrała się do skóry Węgrom, którzy zawarli z Rosatomem bez przetargu kontrakt na budowę nowego bloku elektrowni atomowej w Paks. Komisja uznała to za naruszenie unijnego prawa o zamówieniach publicznych, zwłaszcza, że w przeciwieństwie do Polski, Budapeszt nie przeprowadził wcześniej nawet nieoficjalnych konsultacji z Komisją
Ale prawdziwym testem dla determinacji eurokratów będzie casus Niemiec, które wprowadzają tzw. rezerwę klimatyczną. Będą to dopłaty do elektrowni na węgiel brunatny (2,7 GW), które będą stopniowo wyłączane, ale przez najbliższe cztery lata będą pełniły rolę „ostatecznej rezerwy”. Niemieckiego konsumenta kosztować to będzie w sumie 1,6 mld euro. Niemiecki rząd prowadzi na razie konsultacje z Komisją.
Jak ironizował na konferencji prasowej w Brukseli szef branżowej organizacji Eurelectric Antonio Mexia, rynek mocy pozostanie rynkiem mocy, nawet gdy nazwiemy go rezerwą klimatyczną.
Przypomnijmy, że Bruksela prowadzi też badanie sektorowe rozmaitych systemów wsparcia elektrowni, które ma wykazać czy i gdzie są one potrzebne. W Polsce pod lupą jest operacyjna rezerwa mocy, dzięki której elektrownie na węgiel kamienny mogą podreperować swoje wyniki finansowe. Rezerwa będzie nas kosztować w tym roku ok. 400 mln zł, w przyszłym roku może to być nieco więcej.
Uzgadnianie z Komisją wszystkich mechanizmów wsparcia, których jest zresztą mnóstwo, pozostaje procesem żmudnym i skomplikowanym. Stąd niektóre rządy ulegają pokusie pójścia na skróty. Polska zrobiła tak m.in. przy okazji nowej ustawy o OZE, której wbrew ostrzeżeniom wielu prawników nie przesłano do Brukseli. Komisja upomniała się więc o nią sama.
Widać z tego, że jakiekolwiek rachuby na to, ze Bruksela nie zauważy, albo machnie ręką mogą okazać się złudne. To nie oznacza, że nie powinniśmy mieć własnych koncepcji i wdrażać ich szybko, bo groźba realnego deficytu mocy jest coraz bliżej. Ale musimy przekonywać eurokratów jak najwcześniej, najlepiej jeszcze na etapie nieformalnych konsultacji. Komisja jest trudnym, czasami uciążliwym, ale jednak partnerem, a nie przeciwnikiem, który chce zniszczyć nasz węglowy raj.